W tym roku miałem dwadzieścia małych, puchatych labradorków. Dość szybko rozjechały się do nowych domów, do września został Bojar – właściciel chciał odebrać psa już ułożonego i gotowego na łowy. Tak też było, spotkaliśmy się na kaczkach i gdyby nie pies wrócilibyśmy z jedną lub dwoma o nie z dziesięcioma kaczkami.
Po pewnym czasie szczeniaki zaczęły wracać na szkolenie, głównie te, które trafiły do myśliwych. Przez dwa miesiące były u mnie Bat i Buena Vista, trochę krócej Berni, Castor i Cree, teraz pracuję z biszkoptowym Bajladorem.
Psy szkolę według regulaminu Konkursów Pracy Retrieverów, dodatkowo uczę tropienia postrzałków.
Fajnie jest móc oglądać, jak rosną i pracują moje dzieciaki, jak potrafią się różnić między sobą. Wspólny dla wszystkich jest zapał do treningów, prośba w oczach – jedźmy do lasu, nad wodę lub na łąki.
Do aportowania nie trzeba namawiać, zwłaszcza, gdy ćwiczymy w kilka psów. Więcej pracy szkoleniowej wymaga nauka i egzekwowanie posłuszeństwa, tak ważne u retrievera, psa pracującego po strzale. Staram się uczyć tak, żeby wykonywane przez młodego psa komendy hamujące (stój, zostań, czekaj na komendę po aport) kojarzyły im się przyjemnie, dużo chwalę i nagradzam.
Podobnie jak szczenięta z poprzedniego miotu maluchy Joki i Ansari bardzo dobrze radzą sobie na ścieżkach tropowych. Nie wiem, czy nie lepiej niż dwa młode posokowce hanowerskie, które szkoliłem w maju.
Trafiały się i nietypowe oczekiwania, żeby nauczyć psa noszenia koszyka na zakupy, przynoszenia kapci. Jak na razie dajemy radę i reklamacji nie ma.